Soul Kitchen Bistro – pysznie i niezobowiązująco
Wszyscy, którzy tęsknią za restauracją Soul Kitchen, będą szczęśliwi: niestrudzony w swej kulinarnej pasji Patryk Lempke otworzył w świeżej lokalizacji swój nowy kulinarny koncept. I jest tam świetnie!
Okolica to nie byle jaka – jedzeniowe centrum Warszawy: okolice Kruczej, Nowogrodzkiej, Żurawiej i Hożej obrastają w kolejne ciekawe miejsca ze znakomitym jedzeniem w niskich cenach. Jest tu i Bibenda, i Zorza, i Uki Uki, otwierają się nawet bezcukrowe lody… Warto spacerować tu „na głodniaka” – można wtedy pomiędzy różnymi ofertami wybierać do woli!
Na Nowogrodzkiej, w remontowanej kamienicy (wszyscy, którzy pamiętają, że z Nowakowskiego Soul Kitchen wypędził właśnie remont, przecierają oczy ze zdumieniem, że i tu ich dopadł – jednak prace skończą się niebawem) w zaskakująco nastrojowym przyziemiu – mieści się od niedawna Soul Kitchen BISTRO.
Już sama nazwa naprowadza na to, że w tej lokalizacji ma być prościej, łatwiej, szybciej, mniej zobowiązująco i taniej niż w poprzedniej. I tak jest. Jasne wnętrze restauracji Patryk Lempke zamienił na przyciemnioną, lekko pubową atmosferę. Niektórzy czują się tu jak w Anglii czy Szkocji, niektórzy jak w Burgundii. To co ważne, to to, że eklektyczne wnętrze jest niesłychanie przytulne i szybko pozwala się zadomowić, w czym pomaga dodatkowo superprofesjonalna, ale luźna i bardzo sympatyczna obsługa.
Pewne niedookreślenie i mrok sprzyjają różnym funkcjom – można tu wpaść i na lokalne piwo z kolegami (zwłaszcza, że mają Mariensztackie!), na randkę – bo jest nastrojowo i romantycznie – jak i na kolację, skupioną tylko i wyłącznie na odkrywaniu nowych smaków.
W kuchni rządzi tu bowiem Wit Szychowski, znany choćby z Kaskrutu, kucharz o swoim charakterystycznym, wyraźnym smaku. Ci, którzy skosztują jego kuchni, łatwo później rozpoznają jego potrawy: warzywa albo al dente, albo w purre stanowiących podstawę pod świeże ryby i – uwaga! – polskie raki z Krakowa, które występują tu w wielu potrawach, choćby w świetnym połączeniu z fasolką szparagową, koperkiem i chipsami z pora. Proste? Proste, ale tak tu właśnie wygląda większość dań opartych na 3-4 składnikach.
No i ryby. Zapisywane są w menu jako „ryby”, bo – jak mówią zgodnie właściciel (który tak je kocha, ze ma je wytatuowane na przedramieniu) i szef – „nigdy nie wiadomo co danego dnia przyjedzie”. Trafić można i na okonia i na jesiotra. A szef zadba już o to, by ryba miała odpowiednią oprawę…
Wita rozpoznacie też po ciekawym połączeniu słodkiego ze słonym: w chłodniku z truskawek znajdziecie ser pleśniowy i kolendrę, w zupie kalafiorowej – białą czekoladę. Takie cuda podaje się tu na lunch – codziennie w ramach tzw. „michy dnia” za dwadzieścia (wersja wege) lub dwadzieścia dwa złote można skosztować choćby policzków wołowych…
W daniach lanczowych przewijają się dania z karty, warto więc wpadać tu regularnie i „zaliczać” kolejne pozycje. A bez okazji wpaść na słodką grasicę (jako przystawkę) lub któryś ze świeżych, pysznych deserów. Egzotyczne lody mango – banan z kokosem, lub bardziej klasyczne owoce sezonowe pod kremem z białej czekolady (lub deser z musem z batatów – świetny!) i posypką, która ewidentnie u tego szefa robi smak całego deseru. Dodaje do nich bobu tonka, orzechów laskowych, siemienia lnianego, ziaren kakaowca i przemienia zwykłe słodycze w coś o wiele ciekawszego.
I tak to jest tu z tą kuchnią: niby zwyczajnie i prosto, a jednak troszkę lepiej, ciekawiej, inaczej.